poniedziałek, 28 grudnia 2015

Rozdział 1.

Skylar
Stałam przy drzwiach pustej sypialni dziewczyn z sierocińca i słuchałam przyciszonej wymiany zdań pomiędzy panią Ennavessitte a jakimiś ludźmi, uciszając jednocześnie moją sokolicę Alex. Sala była pusta i przeraźliwie cicha.
- ... ale... Czy na pewno chcecie przygarnąć właśnie Skylar Long? - pytała zmartwiona właścicielka domu sierot. Moje oczy powiększyły się ze zdumienia. Oni... To małżeństwo... Chce mnie przygarnąć? Taki obrót sytuacji był zgoła przeze mnie nieoczekiwany. Nowy dom, ludzie, których zupełnie nie znałam... Szczerze nie byłam tym zachwycona.
- Pani Ennavessitte, jesteśmy tego pewni. Odbyliśmy z mężem na ten temat długą rozmowę, po czym stwierdziliśmy, że tak będzie dla niej najlepiej. Skylar musi w końcu poznać swoje moce, swoje nieograniczone możliwości - powiedziała spokojnie kobieta. Mogłabym się założyć, że usłyszałam cichy szloch pani Ennavessitte.
- W takim razie - zaczęła przytłumionym głosem. - Chodźcie się z nią zapoznać.
Miałam około sekundę zanim do pokoju wejdą owi małżonkowie. Na szczęście umiałam bardzo szybko biegać. Znalazłam się przy oknie na końcu kilkunastometrowego pokoju w tym samym momencie, kiedy drzwi otworzyły się skrzypiąc. Odwróciłam wzrok od szyby i spojrzałam smutno na parę. Mężczyzna był wysokim brunetem w szarym, spranym garniturze, a kobieta średniego wzrostu blondynką o migdałowych tęczówkach i rumianych policzkach. 
- Skylar, proszę, poznaj państwa Mayersów - oznajmiła smętnie pani Ennavessitte. Rozumiałam jej uczucia. Staruszka była do mnie bardzo przywiązana, tak jak ja do niej. Kobieta pomachała do mnie nieśmiało ręką, na co zareagowałam smętnym wzrokiem skierowanym na nią. 
- Witaj, Skylar. Jestem Sophia Mayers, a to mój mąż, Ted.
- Miło nam cię poznać, Skylar - dodał z uśmiechem, który jednak natychmiast zbladł, ponieważ pan Mayers najwyraźniej dostrzegł mój wyraz twarzy wyrażający cierpienie.
- Wiem wszystko - odrzekłam z trudem hamując potok łez napływających mi do oczu. Pani Mayers pobladła gwałtownie. - Jeśli chcecie mnie przygarnąć, to chociaż powiedzcie to wprost. Mam się pakować? - wypaliłam. Mężczyzna zacisnął usta w wąską kreskę.
- Skylar, tak, tak - szeptała ze łzami w oczach pani Ennavessitte. Wyjęłam spod ramy łóżka czarną, sportową torbę, po czym zdjęłam z maleńkiej szafki nocnej pierwszą ramkę na zdjęcia. Państwo Mayersowie zgodnie wymienili pełne żalu spojrzenia, i z cichym westchnięciem wyszli z sali. Zostałam tylko ja i właścicielka sierocińca. Starsza kobieta patrzyła na mnie ze współczuciem.
- Skylar, ja... - zawahała się. Rzuciłam jej przepełnione smutkiem spojrzenie, ale po chwili po prostu wróciłam do pakowania rzeczy. - Tak po prostu... musiało być, nie mogłam cię wiecznie chronić...
Urwała. Zaryzykowałam spojrzenie na staruszkę.
- Jak to... chronić? - spytałam podejrzliwie. Machnęła ręką lekceważąco, mimo to czułam, że jest zaniepokojona. Nie nalegałam. Założyłam pasek torby na ramię i nie oglądając się za siebie wyszłam z pokoju.
                                                                                                                                                                   
Stałam w drzwiach mojego pokoju i nie mogłam ruszyć się ani na krok. Nie wiedziałam, co o tym sądzić. Podłoga wyłożona jasnymi, brzozowymi deskami, a ściany wymalowane były w różowawo-żółty zachód słońca nad górami, podobnie jak pościel wielkiego łóżka z baldachimem stojącego w prawym kącie pomieszczenia. Przy ogromnym oknie z widokiem na szczyty górskie stało duże, jasne biurko. Słońce rzucało długie cienie na podłogę. Inni ludzie najpewniej zaczęliby skakać jak wariaci po całym domu, ale ja tylko podeszłam do szafy i zaczęłam się rozpakowywać. Wyjmowałam ostrożnie wszystkie rzeczy z mojej sportowej torby. Rozejrzałam się po pokoju. Na środku pomieszczenia z posadzki wyłoniła się perłowa poświata. I wtedy do pokoju wpadli Mayersowie. Jakaś siła wciągnęła mnie do światła. Później widziałam tylko ciemność.
                                                                                                                                                                   
Jest lato. Czarnowłosa dziewczynka siedzi sama na pniu drzewa, majtając nogami. Patrzy smutnym wzrokiem na bawiące się w ganianego dzieci. Podlatuje do niej sokół i siada jej na ramieniu. Dziewczynka uśmiecha się lekko, drapiąc ptaka pod dziobem. 
- Cześć - mówi pięciolatka do zwierzęcia. Sokół wydał z siebie cichy pomruk zadowolenia. - Jestem Skylar. A ty? 
Ptak przechyla główkę i przygląda się czarnowłosej. Doskakuje do pnia drzewa i ryje w korze drzewa jakieś znaki. Po chwili odsuwa się od dzieła i daje na nie spojrzeć dziewczynce. Przeczytanie wyrazu nabazgranego przez sokolicę nie sprawia małej najmniejszego problemu.
- Jesteś Alex, tak? - pyta. Zwierzę wydaje z siebie okrzyk radości i wzbija się w powietrze. Kiedy ptak wraca, dziewczynka drapie go pod dziobem. Sokół człapie do kawałka kory i ryje w nim imię dziewczynki, po czym otacza obydwa wyrazy sercem. Znaki lśnią złotem. Mała uśmiecha się promiennie. - Będziesz moją przyjaciółką? - Zwierzę krzyczy radośnie i trąca czarnowłosą dziobem. 
- Skylar! Skylar, choć! - woła starsza siostra dziewczynki. Mała zeskakuje z gałęzi, ale ptak nie oddala się ani chwilę od niej. Razem oddalają się od starego pnia, nie zważając na błyszczące wszystkimi kolorami tęczy ich imiona.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Prolog

Skylar
Leżałam na twardym, starym tapczanie i płakałam. Moja wypchana pierzem zimna poduszka była już cała mokra. Codziennie ten sam ból, ta sama tęsknota, to samo cierpienie. Najpierw rodzice, których nigdy nie poznałam, teraz śmierć Belli... Kiedy usłyszałam znajome stukanie obcasów pani Ennavessitte na korytarzu, przykryłam się mocniej cienką kołdrą, starając się udawać, że śpię. Drzwi do pokoju otworzyły się ze zgrzytem a w nich stanęła właścicielka domu dziecka. Rozejrzała się po pustej sali. Jej wzrok padł na jedyne zajęte łóżko. Westchnęła głęboko.
- Skylar, wiem, że nie śpisz - powiedziała, podchodząc do mnie i siadając na łóżku obok. Podniosłam się do pozycji siedzącej i popatrzyłam w bok, żeby ukryć łzy i nie spojrzeć ani przez chwilę na zmartwioną panią Ennavessitte.
- Dlaczego odeszła? - zapytałam po chwili milczenia. Właścicielka sierocińca pogładziła mnie czule po ramieniu. - Dlaczego Bella, dlaczego moja siostra? 
- Kiedyś... Kiedyś i tak przyszedłby na nią czas... - szepnęła, kręcąc z żalem głową. Wstałam i podeszłam do okna. Odsunęłam koronkową zasłonę. Na podwórku radośnie bawiły się inne dzieci, lepiły bałwany, obrzucały się śnieżkami, goniły naokoło boiska zasypanego śniegiem. Od razu przypomniały mi się moje zabawy z Bellą. Odwróciłam się do kobiety siedzącej niedaleko mnie. Rzuciłam jej smętne spojrzenie, włożyłam ręce w kieszenie i wyszłam z sali. 
- Przepraszam - szepnęłam tylko przy drzwiach, nawet nie odwracając się do właścicielki. Zeszłam powłócząc nogami na parter, gdzie znajdowały się: stołówka, bawialnia i wypożyczalnia łyżw, ale mnie interesowało teraz tylko to ostatnie. Za wypolerowaną, drewnianą ladą siedział pan Revind, czytając gazetę, co jakiś czas przerzucając strony.
- Panie Revind - rzekłam. Mężczyzna oderwał wzrok od fotografii przedstawiającej jakąś rodzinę, która najpewniej zginęła w wypadku drogowym, ponieważ zaraz obok obrazka stał mniejszy, na którym malowało się zdjęcie stłuczonego samochodu. Pan Revind wstał z krzesełka i podszedł do lady.
- Panienka Skylar Long! Chwileczkę, gdzieś tu miałem... 37, 23, 41... - mruczał  do siebie, przeglądając poszczególne łyżwy i analizując numery. - Ach, tu są! Numer trzydzieści pięć, proszę - oznajmił z dumą, kładąc przede mną białe, zdarte łyżwy figurowe. Wyciągnęłam z kieszeni dwa funty i rzuciłam na blat. Starszy mężczyzna popatrzył na mnie zdumiony.
- Niech pan weźmie - powiedziałam cicho. - Do widzenia.
- Do widzenia! - zawołał za mną. Wyszłam na dwór. Pomimo padającego śniegu i mojego ubioru, wcale nie było mi zimno, jedyne, czym się przejmowałam, to to, żeby nikt mnie nie zauważył. Przeszłam bokiem placu, starając się pozostać niezauważona. Ku mojemu nieszczęściu spadła mi czapka.
- Hej, to znowu Long! - wrzasnął jakiś wścibski dzieciak. Wszyscy popatrzyli w moją stronę i zaczęli szeptać między sobą. I w pewnym momencie usłyszałam urywek zdania wypowiedzianego o mojej siostrze.
- ...słyszałam, że ta Bella coś brała i przedawkowała, dlatego nie żyje, lepiej uważać na Skylar, ona też może mieć coś z tym nie tak...
Ziemia zaczęła lekko się trząść, a na niebo wpłynęły burzowe chmury. Kilka moich rówieśników zaczęło wydzierać się ze strachu. Z jednej z czarnych, gęstych chmur strzeliła błyskawica. Gleba w niektórych miejscach popękała i utworzyła małe kratery powiększające się z każdą sekundą. Dopiero po chwili odzyskałam pełnię świadomości tego, co robię. Złapałam czapkę, która spadła mi wcześniej, otrzepałam ze śniegu i założyłam na głowę. Niebo się rozchmurzyło.
- Lepiej nie mów nic o Belli, bo gorzko tego pożałujesz - powiedziałam cicho, wpatrując się ze złością w trzęsącą się ze strachu dziewczynę, która wypowiedziała słowa o Belli. Uciekłam z powrotem do budynku sierocińca i z płaczem wbiegła na górę. 
- Au! - pisnęłam w pewnej chwili, spadając ze schodów. Już tylko milimetry dzieliły moją głowę od drewnianych stopni, kiedy poczułam czyjąś rękę obejmującą mnie w talii. Popatrzyłam w tamtą stronę. Zobaczyłam chłopaka o ciemnobrązowych oczach i włosach, który przypatrywał mi się z niedowierzaniem.
- Cześć - wydusił z siebie. - Jestem Miles.